Twórczość własna Orga

Uwaga! Nasilenie klimatu Fantasy! Miejsce sesji, opowiadań i wierszy a także innych rodzajów twórczości.

Moderatorzy: Aniołowie, Mecenasi Sztuki

ODPOWIEDZ
Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni
Bóg
 

Posty: 989
Rejestracja: 6 gru 2016, o 17:23
ID: 13
Rasa: Cz³owiek
Profesja: Nekromanta

Twórczość własna Orga

Post autor: Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni »

Kiedyś, dawno temu, zacząłem sobie pisać swoją powieść fantasy. Miałem ambitny plan, że ją kiedyś skończę i wydam drukiem. Jakoś ten plan się rozmył z upływem lat i prawdopodobnie jej jednak nie skończę...

Ale mogę pokazać Wam kilka fragmentów - jak ktoś będzie chętny poczytać, to bardzo proszę ;)


_______________________
Fragment z rozdziału 7

*   *   *
Późny poranek mógł jednak być prawdziwym urzeczywistnieniem piekła na ziemi. Ba! Wizyta w piekielnej otchłani chyba nawet mogłaby być mniej nieprzyjemna od gehenny owego przedpołudnia. Elored nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek czuł się podobnie źle. Wątpił, czy w ogóle ktoś byłby w stanie czuć się gorzej od niego i przeżyć. Jedyną taką ewentualnością mogłyby co najwyżej stanowić żywe trupy, ściągane z zaświatów przez cadarskich kapłanów w jakiś plugawych obrzędach. Chyba tylko taka namiastka życia w martwym ciele byłaby gorszym cierpieniem, niż to, co obecnie przeżywał Elored…
Takie myśli przetoczyły się chwiejnie przez półprzytomny umysł młodego żołnierza w chwilę po pierwszym ataku mdłości wywołanym otwarciem oczu. Widział grube belki powały uparcie wirujące mu nad głową i pociągające za sobą do niezdrowego tańca ściany, meble, zasłony i masywny drewniany żyrandol. Cały pokój kręcił mu się przed oczyma, jakby ktoś zawiesił go na mocno skręconym sznurku.
Sprawcą jego potwornej męki był przenikliwy ból głowy pulsujący w głębi czaszki w rytm uderzeń serca i bezlitośnie wciskający do oczu łzy. Leniwie sączące się przez przysłonięte okno światło dodatkowo podrażniało nadwrażliwe zmysły, a przypływające na przemian fale zimna i gorąca rosiły mu czoło lepkim potem.
Elored leżał bezwładnie przez jakiś czas, zmagając się z uporczywymi mdłościami i zakrywając rękami oczy, co jednak nie pomagało w zatrzymaniu wirującego pokoju. W duchu przeklinał siebie i swoją głupotę, która kolejny raz skierowała go do oberży, by przepić resztę swojego marnego żołdu. Z minionej nocy nie pamiętał w zasadzie nic, co niestety nie było ostatnio niczym nowym. Tym razem jednak nie mógł pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że zrobił coś, o czym pamiętać powinien. Co by to mogło być? Co mogłoby być na tyle znaczące, by w jakiś dziwny sposób dawać o sobie znać zza grubej kurtyny niepamięci? Nie wiedział. Dręczyło go to niemiłosiernie, lecz nawet to nie było w stanie załatać pijackiej dziury w jego umyśle. Oświecenie przyszło samo, kiedy pojękując wygramolił się z łóżka i zaczął zastanawiać nad miejscem, w którym się znajdował. A był to nieduży, ciasno umeblowany pokój z kolorowymi zasłonkami w oknach i chyba tysiącem małych drewnianych wisiorków i figurek poukładanych na wszechobecnych półkach. W powietrzu unosił się łagodny zapach kadzidła i pachnideł, który jednak obecnie tyko potęgował tętniący ból głowy. Na podłodze koło łóżka leżało grube baranie futro. Kiedy postawił na nim stopy i podniósł się niezdarnie z pościeli, stare deski potwornie zaskrzypiały pod jego ciężarem, jakby złośliwie chciały obwieścić jego przebudzenie. Opadł ciężko z powrotem na łóżko zaciskając oczy z bólu i wysiłku, po czym z przerażeniem stwierdził, że coś pod pierzyną się poruszyło.
- Mhh… Oszalałeś?... – zwinięta kołdra odpełzła leniwie na bok mrucząc sennie z głębi. Fala rudych włosów wylała się spod jej rąbka niedbale, kiedy zsuwająca się krawędź pierzyny odsłoniła linię zgrabnych pleców i ozdobioną pieprzykiem łopatkę. – Śpij jeszcze…
Przerażony Elored zerwał się na równe nogi i wyskoczywszy z łóżka zaplątał się w porozrzucane po całym pokoju ubrania. Stracił równowagę i wpadł z impetem na małą komódkę stojącą przy wejściu, na której ustawiona była niemała kolekcja figurek i kolorowych kamieni. Wszystkie z grzechotem rozsypały się na boki, a komódka wymownie trzasnęła, tracąc przynajmniej jedną z nóg.
- Przestań! – poderwała się z pościeli dziewczyna z rudym kołtunem na głowie, do reszty wybudzona ze snu. Jej przymrużone i podkrążone oczy sugerowały, że nie tylko Elored był tego dnia niewyspany. – Co ty wyprawiasz? – syknęła szeptem. – Przecież moi bracia cię usłyszą. Wracaj do łóżka – uniosła kołdrę zapraszająco, ukazując krągłość swojego nagiego uda. – No już!
- Ghh… Gdzie… - zdołał wydusić z siebie skołowany Elored, intensywnie masując właśnie potłuczone o komódkę ramię. Pulsujący ból szybko rosnącego siniaka chwilowo przyćmił podłe samopoczucie i wywołane całkowitą dezorientacją rozgoryczenie. – Gdzie ja jestem? – wyjąkał w końcu.
- Wygląda na to, że na podłodze – padła z lekka nadąsana odpowiedź. – I jeśli tak chcesz, możesz tam, waść, pozostać.
Zamiast silić się na odpowiedź, zaczął nerwowo szukać swoich ubrań, co kosztowało go niesłychanie wiele zdrowia ze względu na nieznośny ból w głębi czaszki. Z każdym gwałtowniejszym ruchem powracały zawroty głowy, przez które co chwilę musiał szukać oparcia w postaci krzesła, stolika, bądź dopiero co nadwyrężonej komódki. Wyciągnąwszy spod łóżka pogniecione spodnie, musiał odpocząć i zetrzeć z czoła zimny pot. Ze zdziwieniem stwierdził, iż nie ma bladego pojęcia, dlaczego są tak ubłocone, oraz skąd się wzięła ta pokaźna dziura na kolanie, ale jednak nie to było w obecnej sytuacji jego największą niewiadomą.
- Pani… - wymamrotał w końcu, naciągając niezdarnie na nogi brudne nogawki. - …Wybacz mi, proszę, wszystko, co tej nocy powiedziałem i zrobiłem… Bądź też nie zrobiłem – dodał po chwili zastanowienia, sięgając po pasek. Czuł teraz do siebie zupełną odrazę, nie potrafił się nawet odważyć, by spojrzeć jej w oczy. Siedział odwrócony do niej plecami i skupiał całą swoją uwagę na walce z ozdobną klamrą pasa w nadziei, że zaraz będzie mógł stąd uciec i zapaść się pod ziemię. - …Jeżeli oczywiście zrobiłem coś… Bo w zasadzie… Ja… Niestety nie pamiętam niczego…
- Czy ty... żarty sobie ze mnie stroisz? – zamiast oczekiwanego wybuchu gniewu, usłyszał w odpowiedzi ledwie słyszalne, pełne goryczy westchnienie, którego pomimo najszczerszych chęci nie potrafiłby puścić mimo uszu.
- …Nawet twego imienia – odparł z żalem i powoli odwrócił głowę, by móc wreszcie spojrzeć jej w twarz. Wierzył, że zdobywając się na to, zachowa chociaż odrobinę godności, lecz szybko tego pożałował. Tyle wyrzutu i żalu, ile dostrzegł w jej brązowych, lekko podkrążonych oczach, wystarczyłoby, by wdeptać go w ziemię.
- Co ty mówisz? Dlaczego to robisz...? – powtórzyła cicho, przeszywając go wzrokiem na wylot. – Jak możesz…?
- Wybacz mi, proszę cię – uniósł dłoń, by delikatnie dotknąć jej ramienia. – Ja nie chciałem…
- Ty draniu! – pisnęła wściekle dziewczyna i rzuciła się na niego, wymachując poduszką. – Ty świnio! To taki z ciebie kawaler? Wpierw miłość mi ślubujesz i w głowie zawracasz, a potem co? I teraz sobie tak po prostu wyjdziesz, tak? O, nie!...
Totalnie zaskoczony Elored zerwał się z łóżka jak oparzony, ale nie uchroniło go to przed wściekłym ciosem puchowego oręża. Trafiony w głowę nie zdołał utrzymać równowagi i runął na rozsypane po podłodze figurki i świecidełka. Mimowolnie wydał z siebie stłumiony jęk, kiedy kilka z nich boleśnie wpiło mu się w pośladek i dłoń.
- …Jak masz czelność! Myślisz, że jestem jakąś…?! Że tak można po prostu... Drabie ty! Jak mogłeś…? Jak mogłeś… tak zrobić? – dziewczyna niezdarnie wymachiwała poduszką nad pełznącym pokracznie Eloredem, starając się przy tym zasłaniać swoje wdzięki porwanym z łóżka kocem. Po kilku kolejnych wymachach przypadkową ofiarą furii padła półka z kolorowymi flakonikami, z których jeden poszybował na sąsiednią ścianę i rozbił się z trzaskiem. Powietrze wypełnił intensywny zapach pachnidła, a z rozprutej na gwoździu poduszki wystrzeliła chmura szarego i białego pierza, tworząc w pokoiku prawdziwą burzę śnieżną. Dziewczyna, niespodziewająca się takich skutków swojego ataku, zaplątała się w nieporadnie trzymany koc, a zmierzwiona fryzura opadła jej na twarz, przysłaniając do reszty pole widzenia.
- …Takie słówka piękne i ślubowania, by w serce samo trafić... Obyś usechł!  – krzyczała. – Jak możesz kłamać, że nie pamiętasz? Ty padalcu! Ty ohydna żmijo!
Wykorzystując moment jej dezorientacji, Elored chwycił za rąbek koca i przyciągnął ją do siebie. Upadła na niego przewracając ze sobą krzesło i oparła się rękami na jego piersi. Ich oczy spotkały się. Wokół unosiła się prawdziwa kurzawa małych piórek.
- Przestań. Uspokój się – powiedział i zasłonił jej usta dłonią. Popatrzyła na niego zmieszana i rozgoryczona. Nawet pomimo zaczerwienionej twarzy i zupełnego nieładu na głowie, musiał przyznać, że jest naprawdę ładna. – Przecież twoi bracia…
- Wynoś się stąd! – krzyknęła i spróbowała się wyrwać z jego uścisku. – Wynoś się! Jesteś draniem! Nie chcę cię znać!... – w jej oczach zaświeciły łzy.
- Ale zaczekaj! Ja chciałem…
- Alita! Co się tam dzieje? – z dołu przez zamknięte drzwi dało się słyszeć wołanie. Niski kobiecy głos zmroził Eloredowi krew w żyłach. Dziewczyna też zdawała się na chwilę zastygnąć w bezruchu. Oboje popatrzyli na siebie ze strachem w oczach.
- Wszystko w porządku? – głos ponownie dobiegł zza drzwi.
- …Wynoś się stąd – szepnęła w końcu. W jej głosie zamiast gniewu brzmiał teraz raczej niepokój.
- Ale ja… - próbował wyjąkać coś, lecz nie dała mu dokończyć.
- Uciekaj.
Poczuł nieodpartą chęć, by ją pocałować, jednak w tym momencie usłyszał skrzypienie drewnianych schodów tuż za drzwiami pokoju. Ponaglony dodatkowo błagalnym spojrzeniem brązowych oczu, błyskawicznie zerwał się z podłogi, całkowicie zapominając o dręczącym go jeszcze przed chwilą kacu. Dopiął wreszcie klamrę pasa i zdołał wciągnąć jednego buta, którego jakimś cudem udało mu się odnaleźć w panującym w pokoiku bałaganie. Spojrzał z żalem na dziewczynę, która w pospiechu naciągnęła na siebie nocną koszulę a teraz próbowała dotrzeć w pobliże okna, nie raniąc po drodze nóg na rozrzuconych wszędzie figurkach i odłamkach szkła. Wtem zaskrzypiały drzwi i pojawiła się w nich blada twarz starszej kobiety.
- Do stu diabłów! Cóż się tu wyprawia! – wrzasnęła i gniewnie zmarszczyła czoło, przez co jej twarz upodobniła się do jakiejś upiornej, pomarszczonej sowy o wyłupiastych oczach. Elored poczuł ogarniającą go falę gorąca, gdy spoczął na nim jej świdrujący wzrok. – A to któż jest, u licha? Alita! Co ten hultaj tu robi? Osmar! Chodź no tu! – zawołała za siebie.
Z cienia za jej plecami wynurzyła się wyraźnie zaciekawiona twarz, a wraz z nią reszta ciała wyjątkowo rosłego mężczyzny. Kiedy tylko jego oczy odnalazły w pokoju osobę Eloreda, ich wyraz uległ zdecydowanej zmianie.
- O! A to ci dopiero! – ryknął zaskoczony osiłek, na co Eloredowi cała krew odpłynęła z twarzy, przez co stał się łudząco podobny do nieboszczyka, a poranny kac zaatakował ponownie ze zdwojoną siłą. – Cóż to za przybłęda? Chodź no tu bratku. Niechże ja się z tobą rozmówię!
Nie czekając, aż mężczyzna nazwany Osmarem przeciśnie się koło starej kobiety, Elored doskoczył do otwartych drzwi i machnął nimi z całą siłą, na jaką było go stać. Skrzypienie zawiasów zlało się z głuchym odgłosem uderzenia, po którym nastąpił przeciągły wrzask i potok przekleństw tak szpetnych, że zdołałyby zawstydzić niejednego żołnierza.
Odskoczył od drzwi i zaczął się panicznie rozglądać w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki. Dziewczyna patrzyła na niego chyba jeszcze bardziej przerażonymi oczyma, niż był on sam, ale po chwili przywołała go gestem do siebie i otworzyła okno. Chciała coś powiedzieć, ale wtem rozległo się zza drzwi wściekłe, charczące wołanie.
- Czekaj no, zasrańcu jeden, zapłacisz mi za to! Hastan, chodźże tutaj! Zabiję drania!… - drewniane schodki zatrzeszczały, jakby wbiegał na nie wściekły byk. Elored jeszcze raz rzucił się do drzwi i naparł na nie całym swoim ciężarem akurat w chwili, kiedy w  szczelinie pojawiła się dłoń. Cienki, przeciągły skowyt przewiercił jego uszy, gdy grube palce Osmara uwięzły między krawędzią drzwi i ościeżnicą. Potworny lament przerodził się w żałosne łkanie, przerywane bełkotliwymi klątwami i wyzwiskami. Elored, jeszcze bledszy niż wcześniej, spojrzał na dziewczynę, która teraz stała blada, przyciskając boleśnie do ust dłonie, jakby to jej palce padły ofiarą drzwi.
- Lepiej niech cię tu nie dopadną – szepnęła, patrząc na niego przerażonymi oczyma. – Uciekaj już. Wynoś się!
Doskoczył do niej, łapiąc po drodze wiszącą na krześle koszulę i już miał się wspiąć na parapet okna, gdy poczuł pod stopą odłamek szkła ze stłuczonego flakoniku i noga się pod nim ugięła. Upadł, łapiąc rekami zranioną kończynę i zobaczył, jak przez drzwi wtoczył się z hukiem rozwścieczony mężczyzna, wyraźnie poszukujący go wzrokiem, jak pies tropiący dopadający zwierzynę. Zaraz za nim wpełzł drugi o przeraźliwie czerwonej twarzy, z wielkim purpurowym guzem na czole, przyciskający płaczliwie dłoń do brzucha.
- Tam jest! – wrzasnął ten drugi na widok Eloreda. – Łap psiego syna! Urwę mu ręce i zatłukę nimi na śmierć!
Obaj rzucili się w jego stronę i chwycili go za nogi. Dziewczyna zaczęła krzyczeć. Elored wierzgnął rozpaczliwie, oswobadzając jedną z nóg i trafiając nią pierwszego z napastników prosto w nos. Ten zatoczył się i runął na małą komódkę, do reszty ją gruchocząc. Drugi – ten z obtłuczonym czołem, chwycił go zdrową ręką za gardło i zaczął dusić. Puścił, kiedy szarpiący się Elored przypadkiem trafił go łokciem we wciąż pulsującego żywym bólem guza.
Cudem oswobodzony jednym susem znalazł się przy  dziewczynie. Przycisnął ją mocno do siebie i pocałował, po czym wdrapał się na okno. Dostrzegł kątem oka biegnącego już za nim mężczyznę i, nie zastanawiając się zbytnio, zeskoczył na poniższy daszek. Skryte pod cienkim śniegiem dachówki ledwie wytrzymały jego upadek, który z pewnością nie należał do miękkich. Elored, jęcząc, potoczył się na krawędź połaci, gdzie udało mu się jakoś zatrzymać. W oknie nad sobą zobaczył wściekłą twarz Hastana.
- Ty zapluta gadzino, jeszcze cię dorwę! A wtedy łeb ci ukręcę, zęby powybijam i wyłupię oczy! Zobaczysz! – odgrażał się i wymachiwał rękami.
Elored z trudem podniósł się z daszku i przezwyciężywszy chwilową słabość postanowił zeskoczyć na ziemię. Ulica, pomimo pokrywającej jej warstwy śniegu, była twarda i lądowanie nie należało do przyjemnych. Znów pochwyciły go mdłości, jednak chyba jeszcze gorsze było przenikliwe zimno, przez które nie mógł opanować szczękania zębami. Ostrożnie naciągnął na plecy porwaną w biegu koszulę i spojrzał w górę na okno, w którym jeszcze przed chwilą widniała rozwrzeszczana czerwona twarz. Teraz dostrzegł w nim dziewczynę z rudym kołtunem na głowie, która, wychyliwszy się najdalej, jak mogła, krzyknęła do niego przejmująco:
- Uciekaj!...
…I wtedy drzwi pod daszkiem rozwarły się z hukiem i wypadł z nich Hastan z rozkrwawionym nosem, oraz Osmar z siną śliwą na czole i obłędem w oczach. Obolały Elored w jednej chwili rzucił się do szaleńczej ucieczki, jakby to nie ludzie, ale zionące ogniem demony wybiegły z domu i próbowały schwytać go w swoje pazury. Pędził jak obłąkany, niepomny na skaleczoną stopę, na której nawet nie miał buta, ani na wszelkie inne dolegliwości, które obecnie stały się dla niego zupełnie nieznaczące. Gnał na złamanie karku, potykając się, ślizgając na śniegu i przewracając ludzi, którzy mieli pecha wejść mu w drogę.
- Łapaj! Trzymaj drania! – słyszał krzyki za swoimi plecami. - Zabiję cię, oberwańcu! Jużeś martwy! Łapać go!...
Elored biegł szaleńczym tempem, nie zastanawiając się w ogóle nad kierunkiem ani celem – chciał tylko uciec. W jego głowie wirowały dziesiątki myśli i emocji, wymieszanych w jeden wielki, skłębiony chaos. Z jednej strony gardził sobą – miał ochotę pluć na siebie za wszystko to, co zaszło. Nie umiał nawet przypomnieć sobie imienia dziewczyny, chociaż tak bardzo by tego chciał. Chociaż słyszał je kilka chwil wcześniej! Z drugiej strony, płonęła w nim jakaś niezrozumiała, dzika satysfakcja, może nawet duma. Nie umiał nijak sprecyzować, co ją wywoływało. Nie poznawał samego siebie. Drażniło go to i zastanawiało. Czuł się podle, miał ochotę uciekać tak długo i daleko, jak to tylko było możliwe.
Serce waliło mu w piersi jak kowalski młot. Czuł się coraz gorzej. Skronie pulsowały palącym bólem, a żołądek wywracał się na lewą stronę, jakby ktoś wykręcał mu wnętrzności. Wciąż jednak słyszał za sobą krzyki pogoni.
Wyminąwszy staruszkę z wielkim koszem chrustu na plecach i przeskoczywszy siedzącego na wiaderku ślepego żebraka, gwałtownie skręcił w biegnącą poprzecznie aleję. Poślizgnął się i nieomal wpadł na grupę gwarzących kobiet. Nim odzyskał równowagę, cudem uniknął zderzenia z koniem ciągnącym wózek kupiecki. Spłoszona kobyła szarpnęła uprzężą i zatańczyła nerwowo na bruku, ku wielkiej wściekłości woźnicy, który prawie spadł z kozła. Zaraz za nim zza rogu wyskoczyli dwaj ścigający go mężczyźni, a ich wściekłe wrzaski i klątwy zlały się z przekleństwami kupca, który musiał niemało się natrudzić, aby uspokoić zwierzę.
Odbiwszy się od ściany kamienicy, Elored jednym susem przesadził stojącą mu na drodze beczkę z zamarzniętą deszczówką i pognał dalej w kierunku placu targowego.
- Zatrzymać drania! Łapcie go!... – krzyki za jego plecami na chwilę się oddaliły, ale nie ustały. Pogoń znów ruszyła, a on zaczynał tracić resztki sił.
Odwrócił głowę, by upewnić się, jak znikoma jest jego przewaga nad goniącymi. W rzeczy samej - była bardzo znikoma. Przy kolejnym przecięciu ulic wykonał nagły skręt w lewo w nadziei, że uda mu się zgubić, lub przynajmniej opóźnić pościg. Manewr okazał się jednak na tyle nagły, że kompletnie zaskoczył nie tylko pogoń, ale i wychodzącą zza rogu małą grupkę krasnoludzkich Khazdów. O ile pierwszy z nich wykazał się niezwykłym, jak na swoją posturę, refleksem i zdążył lekko odskoczyć na bok, o tyle drugi krasnolud pozostał w miejscu i dał się staranować, gdyż Elored sam nie był w stanie uniknąć zderzenia. Wyciągniętymi rękami zaparł się tylko o jego pierś, by złagodzić uderzenie, ale krasnolud stawił większy opór, niż młody legionista mógł oczekiwać. Poczuł, jak nogi odjeżdżają mu na śliskim śniegu, następnie sam odbił się i poleciał w bok, podczas gdy brodacz zaczął się zataczać i machać rękami, próbując odzyskać wytrąconą równowagę, a jego towarzysze ryknęli gromkim śmiechem.
- A niech cię trolle rozdepczą! – wrzasnął krasnolud na młodzieńca, kiedy wreszcie udało mu się odzyskać rezon. – Cóż się tu, do czorta, wyprawia? Rozum żeś postradał? Życie ci nie miłe?...
W tym momencie zza rogu wypadli goniący Eloreda mężczyźni i z całym impetem także runęli na krasnoluda. Zakotłowali się i całą kupą pokoziołkowali po ośnieżonym bruku alei, przy akompaniamencie krzyków, jęków i przekleństw.
- Na Kajdany Zhura! Tego już za wiele! – rozwścieczony brodacz zamachnął się wielką jak połeć szynki pięścią prosto w twarz leżącego na nim Hastana. – Zapłacicie mi za to, sucze pomioty!
Po głuchym odgłosie plaśnięcia nastąpił bolesny, charczący jęk i rzeka bełkotliwych przekleństw, których jednak Elored nie miał już możliwości słyszeć. Nie czekając dalszego rozwoju wypadków, podniósł się niepostrzeżenie i chwiejnie ruszył dalej, by w końcu bezpiecznie zniknąć w gęstej siatce dolmarskich ulic.

*   *   *
E M P I R E W I L L R I S E !...
Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni
Bóg
 

Posty: 989
Rejestracja: 6 gru 2016, o 17:23
ID: 13
Rasa: Cz³owiek
Profesja: Nekromanta

Re: Twórczość własna Orga

Post autor: Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni »

Inny fragment z rozdziału 7:

*   *   *
Vigon nie zagrzał zbyt długo miejsca w Dolmarze, chociaż miał szczerą nadzieję na dłuższą przepustkę, skoro ledwie wrócili z Emenrath po niemal dwóch athinach służby. Nawet cztery dni nie upłynęły, kiedy przyszły nowe rozkazy od Kilmara, pięćsetnika w ich legionie, aby wystawić dwustu konnych, podzielonych na cztery grupy i rozesłać zwiadem wzdłuż Nairimy począwszy od Szarego Grzbietu w stronę Dolmesoru. Traf chciał, że padło i na niego.
Wyruszyli niezwłocznie, jak tylko skompletowano dla nich prowiant i dodatkowe wyposażenie. Początkowo żołnierze nie znali celu zwiadu, jako że rozejm wciąż trwał i znikąd nie napływały wieści o zmianie tego stanu, ani o jakichkolwiek wycieczkach nieprzyjaciela na ziemie Ankhalionu, ale po niedługim czasie od wyjazdu rzecz się wyjaśniła. Jechali na polowanie.
Zwierzyną miały być jednak bestie, jakich żaden z nich jeszcze nie widział, a jedynie mógł słyszeć o nich w opowieściach i starych podaniach. Straszliwe jadowite potwory, które według legend Mroczny Pan wyhodował w swoim upiornym królestwie, by stawić czoło Władcom Sormithiaru... Mieli teraz wytropić i na miarę możliwości zgładzić Saurosy, które wznieciły fatalną zarazę w Imperium.
Wieść o tym zasiała lęk i niepokój w sercach młodych legionistów, gdyż w całej tej wyprawie nie było nic pewnego i zwyczajnego. Nie wiedzieli czego dokładnie winni byli szukać, ani czego się spodziewać. Na domiar złego jeszcze, nie mieli żadnego doświadczenia w walce z podobnymi stworzeniami. Jedynie marną pociechą było nietypowe wyposażenie, jakie otrzymali na tę okazję - długie włócznie i oszczepy, ciężkie berdysze i potężne kusze. Mimo to jednak niewątpliwie cenniejszą dla nich byłaby informacja, ile owych bestii jest, oraz jak na nie polować...
W ciągu kilku dni od wyjazdu z Dolmaru odwiedzili cztery maleńkie wioski, które jeszcze ostały się na pograniczu po przejściu cadarskich wojsk, rozpytując wśród mieszkańców wpierw o ilość zarażonych, później o zaginięcia bydła, czy ludzi, aż w końcu także o same potwory. O ile wszędzie mówiło się o pojedynczych chorych, lub tez zaginionych, o tyle o przypadkach znikania zwierząt, ani o samych Saurosach nikt nie słyszał. Niemniej jednak pytania żołnierzy wzbudzały niemałą sensację, a nawet popłoch pośród ludu - szczególniej tam, gdzie przetrwały w pamięci jeszcze jakieś dawne zdarzenia z owymi bestiami związane.
Jeździli przez wiele dni przeczesując lasy, jary i doliny. Przemierzali oprószone śniegiem równiny i parujące bagna dotknięte pierwszymi tej zimy mrozami. Nigdzie jednak nie zdołali natrafić na żadne ślady, ani nic, co sugerowałoby ich obecność. W końcu całkiem odbili od koryta Nairimy i ruszyli w kierunku Gal Enathraur. Tutaj, o kilka dni drogi od Emoron, po wsiach znacznie więcej mówiło się już o zarazie. Więcej też ludzi dotknął straszliwy mor, a jedna z wiosek została nawet niedawno w całości spalona z powodu wyjątkowo dużej ilości zarażonych. Wszyscy mieszkańcy spoczęli we wspólnej mogile.
Tutaj też poszukiwania stały się bardziej dokładne. Żołnierze przetrząsali wszelkie zagajniki, wąwozy i zagłębienia. Wypatrywali jaskiń, parowów i wykrotów, oraz wszystkich miejsc, gdzie mogłyby się kryć rzeczone stwory. Wciąż jednak nie było najmniejszych efektów tych starań, co tylko wzmagało frustrację i obawy żołnierzy. Nastroje były coraz gorsze, gdyż strach przed nimi wcale nie malał, a częste opady śniegu i marznącego deszczu, przymrozki i przeszywający wiatr coraz bardziej im dokuczały. Dodatkowy niepokój w ich sercach siały także złowrogie świetliste wstęgi tańczące na nocnym niebie, niczym splecione w śmiertelnym uścisku węże. Nikt nie widział w nich żadnej pomyślnej wróżby.
- Kolejny dzień mija i wciąż wiemy tyle samo, co w dniu wyjazdu, czyli nic... - burknął Uhel przechylając się w siodle w stronę Vigona. - Niech ich wszystkich biesy porwą. Już bym wolał, byśmy w końcu co znaleźli i przećwiczyli to żelazem, aniżeli się tak błąkać w tym zimnie i słocie.
- W końcu pewnie na coś trafimy - odpowiedział dość obojętnie młody żołnierz, który widocznie podzielał te odczucia.
- Chyba na moją starą... Niech ją Najwyżsi mają w opiece - odburknął ponuro, chociaż z lekkim uśmiechem.
- W ostatniej wsi było o tym wszystkim najgłośniej. Musimy być już blisko. Nie rozumiem tylko czemu wciąż nie widzieliśmy żadnych śladów...
- Bo widocznie ich nie ma...? Ale trudno, aby takie bydlaki ich nie zostawiały. Nie wiem, jak ty, ale ja chciałbym chociaż wiedzieć, jakie one są duże. To by mogło nieco ułatwić poszukiwania.
- To nie ma większego znaczenia - Vigon niedbale wzruszył ramionami. - Jest nas dość, by stawić im czoła, niezależnie od tego, jakie by nie były. Ale sądzę, że nie mogą być zbyt duże, bo już dawno byśmy ich ślady widzieli. Tymczasem już dwie niedziele minęły i nadal nic...
- Pewnie to i racja, ale może one, na ten przykład, latać potrafią? Tedy na nic by nam szukać śladów. Co myślisz? - zmarszczył krzaczaste brwi wielki żołnierz.
- E, tam - wyśmiał go Vigon, ale zaraz sam zawahał się nad tą myślą. To by wszak mogło uzasadniać brak efektów ich poszukiwań. Jednakże z drugiej strony, takie latające gady na pewno łatwiej zostałyby zauważone przez okolicznych mieszkańców, ale nikt niczego takiego nie widział. - Głupstwa gadasz. Te poczwary nie latają...
- No, niech ci będzie - odparł niezbyt przekonany Uhel. - Ja jednak myślę, że po coś nam tę wielką kuszę dali...
- ...A ja, że sami pojęcia nie mają, po co nas tu przysłali. Owszem, dali nam kusze, ale też spisy i berdysze, wysłali nas w szczere pola, byśmy szukali jakiś potworów, i nic konkretnego nie rzekli. Licho jedno wie, jakie one są i ile ich ma być. Dziwna ta cała wyprawa. Dotychczas myślałem, że my z Cadarem wojować mamy, a nie na jakieś przeklęte smoki polować... Teraz nie czas na takie zabawy. Śniegi i słota zaraz nas tu zamęczą, zanim cokolwiek zoczymy. Pięciu chłopaków już chorych mamy i ciężko im w siodłach wysiedzieć. Jeśli wkrótce nie zawrócimy, to ich pewnikiem całkiem zmorzy, bo ani się tu ogrzać, ani odpocząć nie ma gdzie... - Vigon w jednym przypływie złości wyraził to, co chyba wszystkim żołnierzom na sercu leżało. Nie mieli złudzeń, że dostali rozkazy wydane naprędce, i że trudno oczekiwać od tej wyprawy jakichkolwiek większych sukcesów.
- Podobno to te stwory wszczęły zarazy w Imperium – podjął znów po chwili Uhel. - Te, co w Pesothien takie spustoszenie poczyniły. Ponoć jacyś czarodzieje wieści o tym przynieśli i kazali ich szukać. Damil o tym słyszał. Niech no tylko ja ich dostanę w swoje ręce, jeśli nas tu na próżno wyprawili... - w ustach tak ogromnego wojownika, jakim był Uhel, takie słowa mocno działały na wyobraźnię. Był barczysty jak krasnolud, a wysoki jak erim. Gęsta broda porastająca szeroką szczękę nadawała mu wygląd olbrzymiego zbója, jakim można by straszyć w opowieściach niegrzeczne dzieci. Na szczęście jednak był wielce karnym żołnierzem, a nie typem awanturnika. Do tego zdecydowana większość kompanów go lubiła, włączając w to Vigona, chociaż nie znał go jeszcze zbyt dobrze. Poznali się zaledwie kilka tygodni wcześniej w Emenrath, ale służyli pod różnymi setnikami.
Przed wieczorem podniosła się gęsta mgła, a wraz z nią przenikliwy chłód zaczął dotkliwiej wdzierać się w poły ich wilgotnych ubrań. Zaczynało zmierzchać, toteż dowodzący nimi Damor wydał rozkaz rozbijania obozowiska. Sześciu ludzi wyznaczył do objazdu okolicy, podczas gdy pozostali mieli zająć się przygotowywaniem ognisk i rozstawianiem namiotów.
Tego dnia objazdem dowodził Uhel. Szóstka jeźdźców żwawo ruszyła, aby zatoczyć szeroki krąg wokół obozu. Ledwie jednak ujechali sto kroków, gdy konie zaczęły zachowywać się niespokojnie, jakby węszyły jakieś zagrożenie. Nerwowo parskały, nie chciały iść dalej i drobiły w miejscu kopytami wyraźnie przestraszone. Uhel nie widział ani nie słyszał niczego podejrzanego, ale nakazał towarzyszom dobyć broni i ostrożnie ruszać dalej. Sam cmoknął na zlęknionego wierzchowca, szarpnął zdecydowanie za uzdę i dał mu po bokach. Zwierzę posłuchało i ruszyło gwałtownie na przód, ale zaraz znów zaczęło rżeć, boczyć się i wręcz wpadać w panikę. Rzuciło się raz i drugi, aż w końcu stanęło dęba, zrzucając ogromnego jeźdźca z grzbietu, a samo rzuciło się do ucieczki. Żołnierz runął ciężko na ziemię, wpadając prosto w cuchnące, czarne błoto. Pozostałym także trudno było utrzymać konie, ale w końcu udało się je okiełznać. Zaraz trzej zeskoczyli z siodeł i ruszyli na pomoc Uhelowi, jeden zaś pognał za jego spłoszonym wierzchowcem, którego zdołał dogonić dopiero nieopodal obozowiska.
Uhel z trudem gramolił się z czarnej, bagnistej mazi, w czym ofiarnie pomagali mu trzej kompani. Pośród gęstej mgły i szarzejącego dnia nie dostrzegli rozciągającego się przed nimi pola sczerniałej i cuchnącej ziemi, nieco przypominającej rozmokłe pogorzelisko. To jednak nie było pogorzelisko, a raczej rozległe bagno wydzielające okrutny fetor – jakby gniły w nim szczątki setek zwierząt.
Żołnierze w pośpiechu odsunęli się od źródła dławiącej woni, powstrzymując odruchy wymiotne, i jęli otrzepywać się z pozostałości cuchnącej, lepkiej mazi.
- ...Niech to wszystko biesy porwą – rzucił gniewnie Uhel, ocierając twarz i brodę. - Cóż to jest? Co to za piekielny smród?...
- Jakieś zatęchłe bagnisko – odparł z niemałą odrazą Naram, który pierwszy skoczył mu na pomoc i był niewiele mniej umazany. - Chyba stado trolli musiało w nim zdechnąć, bom takiej zgnilizny jeszcze w życiu nie wąchał.
- ...Ładna nas przygoda spotkała, niech skonam – mruknął już nieco łagodniej olbrzym. - Widzieliście, co za drań jeden mnie zrzucił?... Dobrzem karku nie skręcił. Gdzie on jest?  Złapał go który?
- Wetelmar za nim skoczył, pewnie zaraz wróci – odpowiedział spokojnie Olmer, otrzepując dłonie z błota.
- Mądre zwierzę. Jakbyśmy wjechali głębiej w bagna, moglibyśmy już nie wyjechać – dorzucił Naram idąc do swojego wierzchowca. Ten jednak nadal był niespokojny i nie chciał dać mu się dosiąść ani nawet dotknąć.
- Ot, głupia szkapa. Sam widzisz, że twoja nawet cię teraz nie chce dopuścić – zarechotał w odpowiedzi Uhel i odsapnął głęboko, jako że wiatr odegnał nieco od nich zgniły fetor. - Niech no mi tylko teraz który rozgada o tym w obozie, to będę z nim inaczej rozmawiał... Kończmy tę wycieczkę i jedźmy coś zjeść, bom głodny. W konie! - zakomenderował, gdy tylko wrócił Wetelmar prowadząc jego konia.
Tej nocy dręczyły Uhela dziwne sny i od rana czuł się nieswojo. We śnie widział płomienie, które go otaczają i parzą. Było w nich coś dziwnego, ale nie potrafił określić co. Budził się po wielokroć, a gdy zasypiał, znów dopadały go te same mary i mimo że był przyzwyczajony do małej ilości snu w nocy, od rana czuł duże zmęczenie.
O brzasku ruszyli dalej, omijając rozlewisko czarnego, cuchnącego błota. Cały dzień błądzili pośród pagórków, przeszukali niewielki zagajnik i wjechali w rozległy jar, usiany wapiennymi skałami. Przed wieczorem udało im się zeń wydostać i rozbić obóz na polanie nad strumieniem. Pomimo męczącego dnia, Uhel nie miał ochoty na jedzenie. Napił się jedynie nieco gorzałki i zaraz zapadł w głęboki sen.
Kolejny dzień poszukiwań także nie przyniósł żadnych efektów ani zmian. Saurosów nadal nikt nigdzie nie widział. Około południa zrobili postój, by się posilić i odpocząć. Uhel zszedł do strumienia, aby obmyć zmęczoną twarz i ugasić pragnienie. Kiedy zdjął rękawiczki, zauważył na dłoniach dziwne plamy, jakby na skórze pozostały niedomyte ślady owej czarnej mazi. Był jednak pewien, że poprzedniego dnia ich nie widział, więc dosyć go to zaskoczyło. Mimo że dłuższą chwilę tarł dłonie w lodowatej wodzie, plamy nie chciały zejść. Spróbował zetrzeć je małym otoczakiem, ale tylko wydrapał ranę na dłoni, nie czyniąc im samym żadnej szkody. Kiedy poczuł, że z zimna sinieją mu palce, poniechał dalszych prób i ubrawszy rękawiczki, wrócił do towarzyszy.
Tej nocy koszmary męczyły go jeszcze bardziej. Widział płomienie, które trawią jego ciało. Widział swoje spalone dłonie, na których ciało odchodzi od kości, zwęglone ramiona i nogi... W głowie dudnił mu jakiś piekielny głos, powtarzany monotonnym szeptem przez płomienie. Budził się z krzykiem, nie wiedząc gdzie jest, a zimny pot strumieniem spływał mu po plecach.
Od świtu czuł się źle. Piekły go oczy, swędziała skóra, na przemian przeszywały go fale zimna i gorąca, a potworna suchość w ustach sprawiała, że miał ochotę jeść śnieg. Był blady, oczy miał przekrwione i nieprzytomne, a do tego ledwo trzymał się w siodle.
- Uhel, co z tobą? - Vigon podjechał do niego niedługo po wyruszeniu w dalszą drogę. - Marnie wyglądasz...
- Nic... - padła krótka, warkliwa odpowiedź. - Chorym jest.
- To widzę. Chyba masz gorączkę... Już z dziesięciu chorych mamy. Wiedziałem, że tak będzie. Przy takiej pogodzie trudno nie dać się zmorzyć, ponoć nawet Naram słabuje. Tylko czekać, aż wszyscy zapadniemy. Jak nic pora wracać – zasępił się młody żołnierz. Najwidoczniej jednak Damor miał odmienne zdanie na ten temat, gdyż nie widać było z jego strony chęci powrotu do Dolmaru bez dokładnie wypełnionego rozkazu. Uhel nie odpowiedział, a tylko wodził sennymi oczyma po okolicy.
- ...Ale z tobą, widzę, nie jest dobrze – skonstatował Vigon po chwili, przyjrzawszy się lepiej towarzyszowi. - Muszę powiadomić Damora, że czas wracać. Nie może być inaczej.
- Dajże spokój, do jutra mi przejdzie... - odparł potężny wojownik z udawanym lekceważeniem. Nie wyglądał jednak teraz nawet w połowie tak imponująco, jak zazwyczaj. - To wszak nie pierwszyzna. Ot, zwykłe przeziębienie...
- Może i tak, ale raczej szkoda się tak nadwerężać dla bezsensownej sprawy, a to całe „polowanie” jest bezsensowne i nie warte naszego zdrowia. Kto wie, czy od wiosny na nowo nie rozgorzeje wojna, a wtedy będziemy wszyscy potrzebni  – odparł Vigon z pełnym przekonaniem i odjechał do przodu.
Przed wieczorem Uhela ścięła gorączka. Dostał dreszczy i nieomal spadł z konia. W całym oddziale rzeczywiście było ponad dziesięciu chorych, ale żaden z nich nie był w tak złym stanie, jak on. Porównywalnie słabował tylko Naram, ale i on miał się nieco lepiej. Ogromny żołnierz leżał teraz tuż przy ognisku okutany w grube koce i dygotał, jak w agonii, chociaż niektórzy chorowali już znacznie dłużej. Oczy miał wpadnięte i podkrążone głębokim cieniem, jakby nagle postarzał się o dwadzieścia lat. Od zmierzchu leżał już bez przytomności i ciężko oddychał, aż niektórzy szeptali, że pewnie nie dożyje świtu. Tego wieczora także kilku innym chorym zdrowie gwałtownie się pogorszyło, wobec czego zaczął ulegać i Damor. Słysząc owe wieści zadecydował, iż jeśli do rana sytuacja się nie poprawi, to o świcie ruszą w kierunku Emoron, by pozostawić chorych uzdrowicielowi.

Było już dawno po północy. Przygasające ogniska zalewały obóz czerwonym blaskiem, a niebo gęsto przeszywane barwnymi wstęgami lśniło jaśniej, niż zwykle. Aż gwiazdy zdawały się przy nich blednąć.
Wetelmar siedział na wozie i wpatrzony w barwny spektakl na nieboskłonie, słuchał dźwięków nocy i trzaskania wilgotnego drewna na ogniskach, przerywanych co jakiś czas gromkimi atakami kaszlu u chorych towarzyszy. Było cicho i spokojnie, chociaż chłód dawał się we znaki. Wyglądało na to, że zima już na dłużej rozgości się w granicach Ankhalionu, choć była to jeszcze dość wczesna na nią pora.
Tej spokojnej nocy Wetelmar nawet nie zdawał sobie sprawy, jak straszliwy bój toczył się w umyśle Uhela, leżącego bez życia przy jednym z ognisk. Tak doświadczony wojownik, zaprawiony w wielu bitwach, niezwyciężony olbrzym, toczył właśnie najcięższą walkę w swoim życiu, w której jego ciało nie mogło mu pomóc. A była to walka o tyle straszniejsza, że toczyła się o jego duszę...
Czas dłużył się niemiłosiernie i senność mimowolnie raz po raz  podkradała się do Wetelmara, który znużony trudami minionych tygodni, chętnie by się jej poddał, ale wiedział, że mu tego uczynić nie wolno. Mimo to co jakiś czas zapadał w krótką drzemkę, z której wybudzał się jednak równie szybko. Nie lubił pełnić nocnej warty.
Przy którymś razie, jak otworzył zmęczone oczy, dostrzegł, że dotychczas leżący na wznak Uhel powstał i stoi chwiejnie, zapatrzony w przygasający ognień. Pocieszyła go ta myśl, gdyż, jak większość oddziału, lubił owego pogodnego olbrzyma i żal mu było patrzeć jak kładzie go choroba. Kiedy jednak po chwili kolejny raz się przebudził, dostrzegł jedynie jego puste posłanie. Uhela nigdzie w okolicy nie widział. Postanowił wstać i dorzucić nieco do ognisk, aby nie zgasły zbyt szybko i przy okazji rozejrzeć się, dokąd mógł pójść.
Mokre patyki zasyczały w czerwonym żarze i po chwili okryły się płomieniami, wypuszczając kłęby pary, ale wtem do jego uszu dobiegły dziwne dźwięki. Usłyszał coś na podobieństwo rąbania spróchniałego pnia, ale zaraz rozległy się także inne odgłosy, od których zjeżyły mu się włosy na głowie. Biegiem popędził w ich kierunku i ...zamarł. Zobaczył, jak Uhel rozrąbuje toporem śpiącego kompana, który nawet nie zdążył się dowiedzieć, że umiera.
Straszliwy krzyk Wetelmara jak grom rozdarł nocną ciszę, stawiając na nogi cały obóz. Wnet na posłaniach i w namiotach uczynił się okrutny rejwach. Żołnierze zerwali się, jakby wcale nie spali. Zaraz rozległy się zachrypnięte okrzyki „Do broni!”, „Do walki!”, „Wróg nadchodzi!”, ale nikt nie wiedział, co było przyczyną alarmu. Każdy wypatrywał zagrożenia nadciągającego spoza granicy obozowiska, podczas gdy Uhel stał z okrwawionym toporem za ich plecami.
Naraz rzucił się na młodego Wetelmara, rozrąbując go niemal na pół. Cios był tak straszliwy, że chłopak nawet nie zdążył krzyknąć. Dalej ciosy posypały się jak gromy na wszystkich znajdujących się w zasięgu jego długich ramion. Zaskoczenie było tak wielkie, iż zdołał powalić jeszcze trzech, nim ktokolwiek zareagował na to, co działo się w obozie. Żołnierze rozpierzchli się na wszystkie strony, aby uniknąć jego ciosów, ale zdołał sięgnąć jeszcze kolejnych dwóch i ciął ich po plecach bez miłosierdzia. Tak padł Olmer i gruby Arean, który wespół z Uhelem przez długie lata służył w legionie.
Zaraz pierwsi śmiałkowie dobyli broni i spróbowali powstrzymać dalszą rzeź, która jednak nadal pozostawała dla nich kompletnie niezrozumiała. Co się stało, że nagle jeden z nich rzucił się na nich z bronią? Nie mieściło się to wszystko w ich żołnierskich głowach i nie umieli odpowiednio stawić mu czoła. A Uhel gromił toporem bez wytchnienia. Rąbał bez pamięci, jak w morderczym szale, niepomny na własne życie, ani na nic innego. Kolejni legioniści padali u jego stóp okrutnie poszlachtowani, gdyż żaden nie umiał obronić się przed jego szaloną furią i niezrównaną siłą. Miecze nie były w stanie powstrzymać jego ciosów, ani dosięgnąć jego ciała. W końcu pojawiły się długie drzewce włóczni i spis, a krąg wokół szalonego wojownika znacznie się rozszerzył. Ostrza ruszyły w jego stronę, ale i on odpowiedział natarciem. Odbił drzewce i wpadł w tłum wywijając toporem bez opamiętania. Krew obficie zrosiła ziemię – zarówno jego ofiar, jak i jego samego. W końcu miecze dosięgły olbrzyma i zatopiły się w jego ciele, ale zdawał się na to nie zważać. Ciął dalej, odrąbując ręce, rozłupując głowy. Tłum żołnierzy jednak w końcu naparł na niego i zdołał powstrzymać kolejne razy. Olbrzym został powalony, przygnieciony i skłuty okrutnie mieczami. Jednakże i to było na niego mało, gdyż zdołał się jeszcze oswobodzić i podnieść. Cały zbroczony krwią zaryczał potwornie, niczym konający niedźwiedź i wzniósł topór nad głowę, by ruszyć jeszcze raz w bój. Ruszył do ataku, lecz wtem z szeregu wyskoczył Vigon z włócznią. Zatknął jej dolny koniec w ziemię, a grot wymierzył prosto w jego pierś, jakby stawał naprzeciw szarżującej konnicy.
Uhel wściekle naparł całym swym ciężarem na ostrze, które gładko przeszyło jego serce i wyszło plecami. Opadł zaraz na kolana i charcząc runął na ziemię, która tej nocy nabrała koloru krwi.
Okrutna, pełna grozy cisza, która zapanowała wówczas w obozie, zdawała się nie mieć końca
*   *   *
E M P I R E W I L L R I S E !...
Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni
Bóg
 

Posty: 989
Rejestracja: 6 gru 2016, o 17:23
ID: 13
Rasa: Cz³owiek
Profesja: Nekromanta

Re: Twórczość własna Orga

Post autor: Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni »

Tu kawałek z rozdziału 8


*   *   *
Śnieg prószył nieustannie od wielu dni. Monotonnie biały i spokojny krajobraz sprawiał, że Thurgonowi oczy same się zamykały, z czym nawet nie chciało mu się specjalnie walczyć. Nie widział żadnych konkretnych powodów, dla których nie miałby korzystać z zaistniałej sytuacji i warunków, w związku z czym śmiało przesypiał większą część dnia, budząc się tylko w czasie postojów w podróży i posiłków. Jego donośne chrapanie nielicho bawiło całą kompanię towarzyszących im żołnierzy i zarazem wyjątkowo irytowało dzielącą z nim sanie Iniel, która sprawiała wrażenie, jakby chciała go z nich wyrzucić w najgłębszą zaspę.
W drugich saniach jechał Daemar z Agenorem,większość czasu poświęcając na narady nad dalszym przebiegiem podróży. Od kiedy przed dwoma dniami minęli Hagsirn - najbardziej wysuniętą na północ stanicę Imperium, znajdowali się na ziemiach królestwa Cadaru. Stary setnik, Rendal, prowadził ich od tamtej pory mało widocznymi i jeszcze mniej uczęszczanymi ścieżkami, kotlinkami i lasami, aby tak ograniczyć ryzyko wykrycia, jak to tylko możliwe. Posuwali się dosyć wolno, gdyż droga nie była zbyt łatwa do pokonania saniami. Gdyby wyprawa mogła ograniczyć się tylko do jeźdźców na koniach, to bez wątpienia jechaliby znacznie szybciej. Tymczasem niejednokrotnie musieli nadkładać niemało drogi, aby w ogóle móc przejechać dalej, jednakże wszyscy zdawali sobie sprawę, że na taką podróż nie dałoby się wybrać bez nich. Bez zapasów żywności, suchych ubrań, koców i futer nie przetrwaliby na mroźnych pustkowiach Cadaru.
Od świtu do zmierzchu brnęli uparcie naprzód przez ciasne jary, ośnieżone wzniesienia, jodłowe lasy przygniecione grubą warstwą białego puchu i smagane lodowatym wiatrem równiny. Noce zaś spędzali przy niewielkich ogniskach, otoczonych szczelnie saniami, nad którymi rozwieszali płótna namiotów. Podczas nocy na otwartym terenie starali się unikać rozpalania ognia, aby nie ściągać na siebie uwagi nieprzyjaciela. Jako że noce były nienaturalnie jasne, rozświetlane blaskiem barwnych smug wijących się po niebie, ciemności nie stanowiły problemu - na śniegu było niemal całkiem widno. Problemem był chłód, który wszystkim dawał się we znaki. Wówczas jednak z pomocą ochoczo przychodziła Iniel, która nie dość, że potrafiła namówić śnieg ścielący się pod namiotami do topnienia, to także przekonywała wodę do wrzenia, dzięki czemu żołnierze zawsze mogli liczyć na ciepłą zupę i bardzo sobie to chwalili. Dziewczyna szybko zaskarbiła sobie względy całego oddziału, a to, że większość żołnierzy nie miała jeszcze sposobności pochwalić się swymi wojennymi osiągnięciami przed żadną inną niewiastą, nie miało dla niej żadnego znaczenia. Wszyscy zgodnie twierdzili, że jej obecność w podróży bardzo umila im drogę i sprawia, że chętniej znoszą trudy wyprawy. Żaden też nie omieszkał wielokrotnie wyrazić swej troski o jej zdrowie i wszelkie niewygody. Iniel zaś czuła się w końcu doceniona i zauważona, i bez skrępowania kokietowała wszystkich wojów po równo. Wszystko jednak w rozsądnych granicach - doskonale wiedziała, że ta podróż to nie zabawa, a oddział Rendala zawróci zaraz po dowiezieniu ich do Rogatego Przesmyku na granicy Cadarsko-Fernarskiej. Mimo to jednak trudno było jej się powstrzymać przed niektórymi zalotnymi spojrzeniami. Zwłaszcza wobec dwóch legionistów, którzy wydawali jej się najbardziej interesujący...
Pierwszy zwał się Amnor i był barczystym, czarnookim brunetem, zawadiaką i kobieciarzem. Gadatliwym ponad miarę, nieokrzesanym wesołkiem z gotową anegdotą na każdą okoliczność. Drugi zaś, Mendil, był wyjątkowo przystojnym młodzieńcem o jasnych oczach i szczerym uśmiechu, który miał w sobie coś wielce pociągającego. Obaj wywoływali u niej pewien rodzaj fascynacji i ciekawości, które trudno byłoby zaspokoić. Pomimo tak trudnych i niesprzyjających okoliczności, jakie niosła ze sobą podróż przez cadarskie bezdroża, czuła wielką chęć spędzania z nimi czasu, toteż kiedy tylko pojawiała się takowa sposobność, starała się ją jak najlepiej wykorzystać. Aby jednak zachować obyczaje i poprawną reputację, musiała przynajmniej stwarzać pozory obojętnej i nieprzystępnej, gdyż dobrze wiedziała jak powinna zachowywać się dama, a co jej zdecydowanie nie przystoi.
Którejś nocy obudziło ją dość odległe przeciągłe wycie wilków, które zapewne właśnie rozpoczynały swoje nocne łowy. Długo próbowała zasnąć, ale bezskutecznie. Wycia co jakiś czas powtarzały się  i napawały ją lękiem. Siały niepokój, jakby wieszcząc nadchodzące nieszczęście. Dotychczas jeszcze nigdy nie spotkała się z tak bezpośrednim niebezpieczeństwem, jakim były wilki w tej dzikiej krainie. Nigdy, podróżując po trakach Imperium, nie czuła takiego zagrożenia, takiego strachu, jakie wzbudzało w niej owo wycie.
Po dłuższym czasie spędzonym na ciągłym wierceniu się i owijaniu kocami i futrami, poddała się i postanowiła wstać. Otulona grubym wełnianym kocem cicho zeszła z sań i podeszła do ogniska, omijając po drodze śpiących żołnierzy. Przegrzebała patykiem żar sycąc się bijącym od niego ciepłem i dorzuciła świeże polana. Iskry wystrzeliły wysoko w górę, jak ptaki zrywające się naraz do lotu.
- ...Myślałem już, że tej bezksiężycowej nocy żaden blask nie rozświetli, a tu proszę! Nasza dobrodziejka! Mistrzyni kuchni polowej! - rozległ się niespodziewanie wesoły i nieco zuchwały głos Amnora. Żołnierz siedział wysoko na koźle sań i wpatrywał się w nią swoimi bystrymi oczyma. Dziś on pełnił nocną wartę. - Panna Iniel! Cóż za niespodzianka! Co się stało, że nie śpisz?
Iniel niewzruszenie grzebała w ognisku, chociaż w głębi duszy była wyjątkowo rada z owego spotkania. Wszak takie okazje nie nadarzały się często. W końcu wstała i z udawanym ociąganiem podeszła do sań, poprawiając gruby koc na ramionach. Zaledwie kilka kroków od ognia było już naprawdę zimno. Lekko prószył śnieg.
- Nie mogę spać... Muszę wymyślać ciągle nowe przepisy na zupę dla tak znamienitych żołnierzy - odparła ironicznie z przesadną troską w głosie.
- Nie sądziłem, że przepisy na zupę rodzą się wśród bezsennych nocy! Nie wiem jednak, czy nadal będą mi tak smakować, skoro wiem już, jakim wysiłkiem są okupione - mrugnął do niej z uśmiechem.
- Możesz waść nie jeść. Śniegiem podobno też wyżyć można.
- Ależ za nic bym z nich nie zrezygnował dla śniegu! Wszak połową przyjemności jest obserwowanie, jak je przygotowujesz, a śniegu pod nogami pełno i przygotowywać nie trzeba...
- A co jest drugą połową? - uniosła brew zawadiacko, jakby czuła, że zapędza go w pułapkę.
- Kosztowanie ich... - padła oczywista odpowiedź.
- Zatem twierdzisz waść, że gdybyś nie widział, jak je przygotowuję, smakowałyby o połowę gorzej? - zaatakowała frontalnie, udając oburzenie.
- Nic takiego nie mówię - Amnor podniósł się na koźle, jakby dotychczasowa pozycja nagle przestała mu odpowiadać. Iniel postanowiła to wykorzystać i bez wahania wdrapała się na sanie.
- Lepiej zrób mi nieco miejsca - rzekła po chwili usadawiając się obok niego. Pomimo grubego koca i płaszcza, w które była zawinięta, wydawała się przy nim bardzo drobna. On posłusznie usunął się na bok ile tylko zdołał, lecz nadal zajmował większość miejsca na koźle, jednak nie tyle, aby się nie zmieściła.
Owinęła się szczelniej, przykrywając nogi i spojrzała w ciemne niebo. Pośród poszarpanych wiatrem chmur prześwitywały falujące świetliste serpentyny, nadające mu niespotykaną barwę. Świat pod nim wyglądał obco i tajemniczo, ale zarazem pięknie.
Iniel powiodła wzrokiem po okolicy, która, spowita warstwą białego puchu, była cicha i spokojna, jakby pogrążona w błogim śnie. Wiatr leniwie kołysał gałęziami jodeł i świerków ugiętych pod ciężarem śniegu, oraz niepostrzeżenie porywał obłoczki pary z ich ust. W oddali słychać było parskanie koni.
- ...Taka nocna warta może być chyba całkiem przyjemna? - zaczęła rozmowę Iniel, kiedy już nacieszyła oczy nocną panoramą. - Nic się wówczas nie dzieje, można w spokoju podziwiać piękno świata... Nikt nic nie mówi, nie woła, nikt niczego nie chce...
- Może być... Ale będąc żołnierzem, nieco inaczej się już na niego spogląda - odparł spokojnie z lekkim uśmiechem na twarzy.
- To znaczy jak?
- Jak na niebezpieczne miejsce, w którym wszędzie może czaić się zagrożenie - wzruszył ramionami niedbale. - Wszak jesteśmy na ziemiach Cadaru, a to nie jest bezpieczna kraina.
- Ale chyba można czasem o tym zapomnieć i dostrzec jednak jej piękno?
- Może i tak, ale ja wolałbym się nim zachwycać w bezpieczniejszej okolicy... Ale znam też ciekawsze zajęcia - rzucił jej rozbawione spojrzenie.
- Doprawdy? Dałabym głowę, że nie wychodzą zbyt daleko poza progi gospody - odparła z przekąsem i zmierzyła go wzrokiem.
- Czasem wychodzą, a czasem zostają - zaśmiał się i zamilkł na chwilę. - W gospodzie jednak bywa całkiem przyjemnie. Zwłaszcza w miłym towarzystwie...
- Szkoda zatem, że ja nie bywam w gospodach...
- A cóż stoi na przeszkodzie?
- Jestem z południowej marchii, z okolic Entaris. Tam pannom nie przystoi spędzać wieczorów w takich miejscach. Inaczej, niż w Dolmarze...
- A gdzie zatem przystoi? - uśmiechnął się nieco wyzywająco.
- A w łóżku - ucięła krótko, rozwiewając jego nadzieje na nieco bardziej frywolną rozmowę. - Widzę, że waść już nawet nie pamiętasz, że w domostwach taki mebel na ogół stoi i w nim to większość ludzi sypia. Ale u was to ciągle albo prycza wojskowa, albo posłanie pod gołym niebem...
- Bywało i nieraz, że w kulbace noc trzeba było przespać... - odpowiedział z coraz większym rozbawieniem, ale Iniel nie zwróciła na to uwagi. - O łóżku jednakowoż nie zapomniałem. Ojciec miał w domu takie wielkie i z baldachimem, chociaż nie pamiętam, bym go w nim kiedykolwiek widział.
- Też był żołnierzem?
- Był. Zawsze chciał też, bym i ja w jego ślady poszedł. Tom poszedł... I trzeci rok już mnie matka w domu nie widziała.
- Aż tyle? - zdziwiła się dziewczyna. - Wszak to bardzo długo.
- Ano. Cóż począć? Służba to służba... Byłem wpierw w Emenrath dość długo, później w Hagsirnie i znów w Emenrath. Teraz myślałem, że zdołam na kilka dni odwiedzić mateczkę, ale zaraz rozkazy przyszły i mi na tę drogę z wami ruszać przyszło.
- Wieleś w życiu wojował?
- Nie mało - skrzywił się Amnor, jakby mówił o czymś wstydliwym. - Ale też i nie tyle, na ile mogłoby to wyglądać. Niemniej trochę wojaczki zakosztowałem, paru ożywieńców usiekłem...
- Powiedz mi... Jacy oni są? - zapytała cicho, a w jej głosie dało się słyszeć nutkę strachu. W Ankhalionie ludzie wiele opowiadali o cadarskich legionach nieumarłych, ale trudno byłoby dociec, ile w tym wszystkim prawdy.
- ...Dosyć przerażający - odparł poważnie i z widocznym ociąganiem, jakby nie miał ochoty o tym mówić. - I niebezpieczni.
- Tylko tyle? - Iniel nie kryła rozczarowania. - Powiedz waść coś więcej!
- Nie chciałbym cię wystraszyć. Jesteśmy wszak na ich ziemiach...
- Nie jestem wiejską dziewuchą, która przestraszy się byle opowieści - ofuknęła go i parsknęła gniewnie. - Gadaj! Opowiedz mi o nich.
- ...Mają - zaczął niechętnie i powoli - nagie czaszki zamiast głów. Nagie żebra, ręce, nogi, dłonie... Same kości pozbawione ciała. Poruszają się jak żywi, ale są kościotrupami. Czasem wiszą na nich strzępy szat, które przypominają, że i oni kiedyś żyli... W ich pustych oczodołach tlą się blade iskry, niby błędne ognie na bagnach. Podobno to właśnie w nich znajduje się dusza uwiązana do martwego ciała... - spojrzał na Iniel, która już nie wyglądała na tak odważną, jak mówiła przed chwilą. Wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami, w których można było dostrzec strach, jak u zlęknionego dziecka.
- Mów dalej... - szepnęła, jakby nieco wbrew sobie.
- ...Kiedy się poruszają, słychać klekot starych kości. Nie sposób tego dźwięku pomylić z żadnym innym. Jest okropny, aż dreszcze biegają po plecach. Prócz tego, żadnego innego głosu z siebie nie wydają, jako że nie mają ust ani języka. Tylko ten ohydny chrzęst - zamilkł na chwilę i zmarszczył brwi. Spojrzał na nią, jakby wahał się, czy mówić dalej. - Wśród nich są szkielety i mężów, i kobiet, gdyż tak  jak sama śmierć, cadarscy kapłani nikogo nie oszczędzają. Cadarimowie chowają swoich zmarłych w płytkich grobach z orężem w dłoniach. Nie ważne, czy mężczyzn, czy kobiety. Każdy musi być gotowy powstać i ruszyć do walki, gdy kapłan ich wezwie... Kiedyś nawet mogłem dostrzec wyjątkowo małego ożywieńca w ich szeregach... Myślę, że musiał to być szkielet dziecka.
- Dziecka? - Iniel nie kryła zdziwienia i oburzenia. - Nawet dzieci stają się nieumarłymi? To potworne!
- Czciciele śmierci nie zastanawiają się nad tym, kogo przyzywają. Dla samych Cadarimów to jest pewnego rodzaju zaszczyt i chwalebny cel, że mogą także po śmierci przysłużyć się swemu ludowi... Wszyscy, którzy umarli - mężczyźni i kobiety, pobratymcy i wrogowie, dorośli i dzieci - wszyscy zasilają szeregi nieumarłej armii, przyzywani potężną magią kapłanów...
- ...Czy, gdybym tu umarła, mogłabym stać się jedną z nich? - spytała łamiącym się głosem.
- Nigdy byśmy na to nie pozwolili - uśmiechnął się nieco pobłażliwie, jakby chcąc ją uspokoić.
- Jak? Da się przed tym uchronić?
- ...Tak. Trzeba po śmierci głowę oddzielić od reszty ciała i zakopać głęboko w ziemi...
- To straszne! Mógłbyś waść zrobić coś takiego?
- Nie jeden raz miałem już sposobność, chociaż jeszcze nigdy kobiecie. Wielu towarzyszy grzebaliśmy w pobliżu cadarskich granic. Tak z nimi trzeba było uczynić.
- Cóż za okropne miejsce... - dziewczyna poczuła przenikliwe zimno, a malowniczy krajobraz wokół stracił cały swój urok. Poczuła, że chciałaby być jak najdalej od tej przeklętej krainy, w której Śmierć zdaje się być królową wszelkiego życia, a umęczone dusze nawet po śmierci nie mogą zaznać spokoju. Wizja stania się przywołanym z zaświatów bezwolnym kościotrupem, była dla niej bardziej przerażająca, niż samo rozstanie ze światem, choćby i najstraszniejsze... Nie zdawała sobie dotychczas sprawy z tego, jak niezrozumiałym, dzikim i okrutnym ludem byli Cadarimowie, mimo że od zawsze w Imperium słyszała o nim rozmaite opowieści. W ustach doświadczonego żołnierza, jakim był Amnor, nabierały one całkiem nowego znaczenia.
Dotychczas lekceważąca zagrożenie ze strony Cadarimów, Iniel poczuła się osaczona przez bezwzględnych kapłanów i ich kościane zastępy. Zapragnęła, aby podróż przez te ziemie już się skończyła, ale zaraz też zdała sobie sprawę, iż wówczas zostaną całkiem sami - dwaj magowie, krasnolud i ona. Ankhaliońscy żołnierze mieli wszak przeprowadzić ich tylko przez Cadar, po czym zawrócić. Zatem po dotarciu do Rogatego Przesmyku będzie musiała pożegnać Amnora, Mendila i resztę oddziału, co zupełnie jej się teraz nie podobało. Nie tylko przez wzgląd na poczucie bezpieczeństwa... Póki co pozostawało jednak przed nimi jeszcze wiele dni drogi.
Powietrze znów przeszyło niezbyt odległe wycie nocnych drapieżców...

*   *   *
E M P I R E W I L L R I S E !...
Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni
Bóg
 

Posty: 989
Rejestracja: 6 gru 2016, o 17:23
ID: 13
Rasa: Cz³owiek
Profesja: Nekromanta

Re: Twórczość własna Orga

Post autor: Orgrael Ogniojad, Pan Płomieni »

i jeszcze kawałek z rozdziału 8


* * *
Z lekka naburmuszony Thurgon podszedł leniwie do ognia i wyciągnął doń zziębnięte ręce. Płomienie strzelały wysoko w górę i napełniały ciało ożywczą energią. Wlepił zmęczony wzrok w pomarańczowy żar pulsujący u jego podnóża i zamyślił się srogo. Nagle do jego uszu dobiegł jakiś dziwny szelest – jakieś zamieszanie gdzieś za ścianą taboru, gdzie nie sięgało już światło ogniska. Ruszył zaraz w tamtą stronę pełen niedobrych przeczuć i wówczas dostrzegł w przerwie między saniami biegnącego człowieka. Zaraz też dosłyszał jego krzyki.
- Idą! Znaleźli nas! Do broni!...
Żołnierz po chwili dobiegł do ustawionej z sań barykady, przeskoczył ją i znalazł się w środku. Zaraz uczyniło się w obozie niemałe poruszenie. Wszyscy poderwali się z miejsc i sięgnęli po broń, umilkł gwar. Stało się jasne, że nadchodzi czas, w którym rozstrzygnie się dalszy los owej wyprawy. O ile dotychczas szczęście im sprzyjało, tak teraz nadszedł czas próby.
Po chwili zaczęli wspinać się na sanie i wypatrywać wroga w ciemności. Thurgon nie omieszkał także rzucić okiem z góry na sytuację. W mroku lasu otaczającego ich obozowisko, pomiędzy czarnymi sylwetkami drzew mnożyły się setki bladych punkcików, kołyszących się na boki i sunących nieśpiesznie w ich stronę. Ci, którzy nigdy wcześniej nie widzieli nic podobnego, nie potrafili początkowo zgadnąć, co widzą, ale strach wymalowany na twarzach pozostałych nie pozostawiał wątpliwości. Otaczało ich nieumarłe wojsko. Cichy, ale mrożący krew w żyłach chrzęst starych kości zbliżał się coraz bardziej, aż w końcu zarysowały się na tle śniegu chude i niemal przeźroczyste sylwetki kościotrupów. Niektóre miały na głowach resztki hełmów, w kościanych dłoniach trzymały miecze, sztylety, krótkie włócznie, postrzępione przez rdzę lub spróchniałe tarcze. Niektóre szły z pustymi rękoma, jednakże ich długie i wąskie kości palców przywodziły na myśl ostre szpony.
Były ich dziesiątki. Wiele dziesiątek - w panujących ciemnościach nie sposób było określić dokładniej. Nikomu też na tym specjalnie nie zależało, gdyż nie miało to znaczenia. Było ich zdecydowanie za dużo, aby móc się z nimi otwarcie mierzyć. Sunęli w śmiertelnym milczeniu i tylko powielany przez echo klekot setek kości uświadamiał, że nie jest to upiorny omam, koszmarne przewidzenie, ale namacalna śmierć krocząca w ich stronę.
Żołnierze pośpiesznie wyciągali broń. Zabrzęczały klingi dobywane z pochew, jakby nawołując do walki. Zimny, oszroniony metal przeszywał trzymające go dłonie swoim chłodem, lgnął do wilgotnej skóry, przywierał i wczepiał się w nią, jak pijawka. Thurgon z rzemieślniczym spokojem także sięgnął po swój topór. Obejrzał ostrze, dotknął go palcem.
- ...Czas sprawdzić, ileś jest wart - mruknął cicho. Nasunął na głowę swój zdobiony stalowy hełm i także wspiął się na sanie. Wszyscy żołnierze czekali w gotowości i obserwowali zastępy szkieletów, które wciąż wysypywały się z lasu o kilkadziesiąt kroków od nich.
- Co się dzieje? Skąd ich tu tylu?... - pytało cicho kilka zlęknionych głosów. Nikt im jednak nie odpowiadał.
Zaraz także pojawił się na saniach zaalarmowany Rendal w towarzystwie dwóch starców. Wpatrywali się w otaczające obóz ciemności wespół z resztą żołnierzy, po czym setnik zaczął wydawać pospieszne rozkazy. Starcy wciąż stali, bacznie obserwując sytuację, ale nie było widać po nich oznak strachu. Wyglądali raczej, jakby zastanawiali się, w jaki sposób przejść przez rzekę, nie mocząc szat. Coś szeptali do siebie nawzajem, ale mimo panującej ciszy nie sposób było dosłyszeć, co.
- ...Myślisz, że to już wszyscy? - szepnął Agenor niepewnie, obejmując wzrokiem szeregi nieumarłych.
- Oby... - odburknął Daemar ponuro. Bardzo nie podobała mu się ta sytuacja, mimo że była raczej spodziewana i nieunikniona, odkąd tylko ich oddział został odkryty. Cadarskim tropicielom było niezwykle trudno uciec, kiedy już wpadli na trop. Zwłaszcza jadąc tak licznym orszakiem, spowalnianym dodatkowo przez sanie. - Nie sądziłem, że wyślą za nami tak znaczne siły... To dość zaskakujące.
- Na moje oko będzie około setki, może nieco mniej... – zmarszczył czoło Agenor. - Będzie ciężko.
- Sami wpędziliśmy się w pułapkę, stając pod tą skałą. Zaraz nas okrążą. Nie mamy jak uciekać, będziemy musieli się przebić do koni...
Wówczas to pojedyncze krzyki obwieściły, że nieumarłe wojsko ruszyło do ataku. Kościani wojownicy zaroili się wokół rozświetlonego czerwonym światłem obozu, niczym mrówki szturmujące leżące w trawie jabłko. Natarli wpierw na lewe skrzydło barykady złożonej z sań, na którym zebrali się przede wszystkim bardziej doświadczeni żołnierze. Metal uderzył o metal, pierwsze kości pękły pod ciosami zimnych ostrzy, popłynęła pierwsza krew. Stojący na saniach Ankhaliończycy błyskawicznymi cięciami odbijali klingi napierającej armii. Rąbali patykowate ramiona, zbijali sztychy przerdzewiałych mieczy, kopniakami odrzucali trupiaków, którym udało się dotrzeć do murów ich drewnianej twierdzy.
Widząc to, Thurgon nie zdołał cierpliwie doczekać chwili, aż ożywieńcy dotrą do jego pozycji i postanowił ruszyć im na spotkanie. Wyszedł przed szereg otaczających go młodzików i z bojowym okrzykiem na ustach zeskoczył na ziemię przed barykadę. Zaraz starł się z pierwszymi kościanymi zastępami, które znalazły się w jego zasięgu. Kreśląc swym toporem szeroki łuk, zgruchotał ramioina dwóm z nich. Powrotnym cięciem ciął żebra i kręgosłupy, które z ohydnym grzechotem posypały się na zmrożoną ziemię.
Rad z pierwszego sukcesu już chciał zając się kolejnymi, gdy spostrzegł, że to zwycięstwo wcale nie jest tak oczywiste. Porąbani - zdawałoby się - ożywieńcy wcale nie wyglądali na unieszkodliwionych. Wciąż się ruszali i z zapałem pełzli w jego stronę, podciągając się fragmentami kończyn i wyciągając do niego ocalałe kościste szpony. Thurgon osłupiał, jako że czegoś podobnego się nie spodziewał.
- ...Łeb! Bij w łeb! - dosłyszał krzyki żołnierzy za plecami, lecz właśnie wtedy poczuł stalowy uścisk na swej nodze. Kościane palce boleśnie wbijały mu się w ciało i ciągnęły w dół, próbując go powalić. Wziął kolejny zamach i rozłupał czaszkę na dwoje, drugą skruszył butem. Błędne iskry w ich oczodołach momentalnie się rozwiały, a kości rozsypały po ziemi, nie związane już magiczną mocą. Krasnolud splunął z obrzydzeniem i chwycił topór oburącz.
- Łatwizna, psia jego mać… - mruknął pod nosem, po czym rzucił się naprzeciw kolejnym szeregom prącym w jego stronę. Ciął płasko na wysokości mostka, odrąbując kolejne ramiona, ale zaraz sam znalazł się w zasięgu ich mieczy. Uciekł przed gradem ciosów, wycofując się z powrotem pod ścianę taboru, osłaniając się szybkimi, chaotycznymi uderzeniami. Mając plecy i boki chronione przez klingi innych żołnierzy pozostających na saniach, poczuł się pewniej i znów przystąpił do ataku, tnąc nisko, zwalając z nóg nieumarłych i unikając ich wysokich cięć. Gdy znajdowali się już na ziemi, celnymi uderzeniami ścinał bądź rozłupywał im czaszki, odsyłając ich zbolałe dusze w niebyt.
Szkielety nie wydawały mu się zbyt wymagającymi przeciwnikami - były przewidywalne i niezbyt szybkie, ale po kilku wymianach ciosów zauważył, że dysponują potężną siłą. Pod ich uderzeniami niekiedy trudno było ustać, jakby kierująca nimi magia do granic wykorzystywała wytrzymałość tych starych kości. Poza tym ich ilość była przytłaczająca.
Żołnierze na barykadzie walczyli zaciekle, aby nie pozwolić wedrzeć się trupiakom do wnętrza obozu. Teraz szkielety dotarły już także na prawą stronę taboru. Przyparci do skalnej ściany, Ankhaliończycy byli ze wszystkich stron otoczeni przez nieprzyjaciela. Walka była bezładna i chaotyczna, ale póki co udawało im się utrzymać na pozycjach. Rendal na centralnie ustawionych saniach walczył wespół z innymi, bacznie przy tym obserwując sytuację na skrzydłach. Narion i ten, którego imienia Thurgon nie pamiętał, triumfowali na lewej stronie barykady, z rzemieślniczą skutecznością gromiąc kolejne szeregi nieumarłych. Na prawym skrzydle, gdzie większość żołnierzy pierwszy raz ścierała się z nieprzyjacielem, wyraźnie rzucał się w oczy Amnor, którego szybkie i sprawne cięcia raz po raz dosięgały wrażych czerepów. Tuż obok niego uwijał się Rahed, a nieco dalej Mendil, który z wprawą nieprzystającą do swej fizjonomii władał mieczem.
Nagle nawała kościejów mocniej naparła na barykady, jakby morska fala pchana sztormowym wiatrem uderzyła w skalny brzeg. Krasnolud został przyparty do drewnianego taboru, i rozpaczliwie rąbiąc toporem na wszystkie strony, próbował wywalczyć sobie odrobinę przestrzeni. Krew zawrzała mu w żyłach - poczuł, że robi mu się gorąco, kiedy o jego hełm zadudniły dwa potężne uderzenia, które na szczęście płazem ześlizgnęły się po stalowej skorupie. Ciął na odlew na prawo i lewo, i na chwilę udało mu się złapać oddech.
- Szybko! Wskakuj waść! - usłyszał głos za plecami. Gdy się odwrócił, dostrzegł wyciągniętą dłoń. Zawahał się chwilę, ale nadchodząca kolejna fala nieumarłych ułatwiła mu podjęcie decyzji - chwycił ją i wdrapał się na sanie.
- Niech stracę... Stąd przynajmniej lepiej widać - rzucił z udawanym niezadowoleniem.
-... Nie ma za co! - odpowiedział z przejęciem Elored.
Młody żołnierz wyglądał na przerażonego - był blady i nerwowo błądził oczyma po stłoczonych przed nimi nagich czerepach, jakby nie chciał wierzyć w to, co się działo. Ściskał w dłoniach miecz i przestępował z nogi na nogę, gotów w każdej chwili odskoczyć przed zbliżającym się ciosem. Krasnolud zmierzył go wzrokiem i mocno ścisnął jego ramię.
- Nie bacz na to, chłopcze, ilu ich masz w zasięgu wzroku, tylko na to, by ci przed tobą nie podchodzili zbyt blisko. Nie ty sam masz się z nimi wszystkimi mierzyć, zostaw więc coś dla towarzyszy… - uśmiechnął się przyjaźnie i zaraz dołączył do innych broniących taboru.
Młody legionista wziął głęboki oddech. Ze strachu czuł mrowienie w rękach i zdawał się być jakby ogłuszony, ale słowa krasnoluda nieco go uspokoiły. Postanowił skoncentrować się tylko na tym, co działo się najbliżej niego - to miało sens. Wszak szkielety oddalone od niego o więcej, niż o kilka kroków, nie mogły mu zagrozić, zatem nie miało znaczenia, że tam były. Pokrzepiony tą myślą, dołączył zaraz do walczących towarzyszy, próbując przypomnieć sobie wszystko to, czego został nauczony na treningach fechtunku i w pojedynkach.
Walka rozgorzała na dobre. Ankhaliończycy na barykadach gromili zapamiętale nieprzyjaciela, nie dając mu sposobności do przełamania obrony. Zdawało się niemal, że stanęli murem na drodze nieumarłej hordy, którego to muru nic nie zdoła sforsować. Wtedy jednak stało się coś nieoczekiwanego. Ożywieńcy, pochwyciwszy za płozy, zaczęli swą nieludzką siłą podnosić i przewracać do środka obozu jedne ze środkowych sań. Cała obrona zachwiała się, kiedy brodaty Rahed stracił równowagę i spadł z barykady pomiędzy mrowie ożywionych kościotrupów, czekających tylko na możliwość zatopienia swych sczerniałych ostrzy w żywym ciele. Jego przeraźliwy krzyk przeszył powietrze, po czym nagle się urwał, pozostawiając w uszach towarzyszy straszliwą pustkę. Sanie uniosły się raz i drugi, po czym runęły do obozu, przewrócone na bok.
Rendal natychmiast wezwał część żołnierzy z lewego skrzydła do obrony wyłomu, aby nie wpuścić wroga do środka. To by oznaczało koniec walki. Wówczas jednak potężny błysk rozświetlił ciemności, kiedy na sąsiednich saniach pojawił się Daemar z wysoko wzniesionym kosturem. Z jego zwieńczenia promieniowało oślepiające białe światło, przyćmiewające wszystko wokół, a wszelkie odgłosy zdawały się umilknąć. Po tej sekundzie ciszy rozległ się ogłuszający grzmot. Niebo przecięła jaskrawa błyskawica, trafiając w ziemię zaledwie o kilka kroków od przerwanego taboru. Ziemia zatrzęsła się, a w powietrze wzleciały zwęglone i rozerwane w świetlistej eksplozji szczątki kościanych wojowników. Fala uderzeniowa odrzuciła i powaliła całe ich szeregi, spychając Ankhaliończyków z barykad.
Przez chwilę wydawało się, że wszystko się zatrzymało, ale zaraz dał się słyszeć głos Rendala, nakazujący podniesienie sań i powrót na barykady. Żołnierze, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, natychmiast ruszyli na pozycje, gdyż wokół taboru znów zaczynali kłębić się nieumarli. Znowu miecze poszły w ruch. Zadźwięczały dzwony zderzanych kling, jednakże walka przebiegała już bardziej chaotycznie. Ankhaliończycy stracili swój rytm i zdecydowanie, coraz bardziej zaczynali też odczuwać zmęczenie, podczas gdy przewaga przeciwnika zdawała się wcale nie maleć. Ciosy kościejów coraz trudniej było parować, a oni napierali z tą samą zimną i niezachwianą zawziętością, co na początku. Obrona taboru zaczynała się łamać. Na lewym skrzydle padł Astwer, cięty w szyję szczerbatym mieczem. Narion zwalił się do obozu z poszlachtowanymi nogami. Na prawym wykruszali się młodzi żołnierze, z których trzech już osunęło się z barykady, ciężko krwawiąc. W części środkowej żołnierze skupieni wokół Rendala walczyli jak lwy, choć i tu śmierć zebrała już swą ofiarę.
- ...Oni nie ustąpią - szepnął Agenor do Daemara, który w ponurym milczeniu obserwował wściekłe zmagania Ankhaliończyków. - Nie utrzymamy się dłużej.
- Wiem… - westchnął ciężko. - Zawołaj Iniel, będzie nam potrzebna. Musimy się dostać do koni.
Daemar podszedł do sań Rendala i wspiął się na górę. Przed nim rozciągał się widok na dziesiątki czerepów, prących nieustannie w ich kierunku z bladymi światłami w pustych oczodołach i wzniesioną bronią. Żołnierze stawiali zacięty opór, ale szkielety skłębione przed saniami coraz śmielej próbowały wdzierać się na ich wyszczerbione i porąbane boki. Grube dębowe drewno, z którego je wykonano, musiało wkrótce ustąpić i ten moment zbliżał się wielkimi krokami.
- Rendalu! - zawołał setnika, który całkowicie pochłonięty był wymianą ciosów z dwoma nieumarłymi, którzy próbowali dosięgnąć go swymi mieczami. Mimo mrozu, pot płynął mu po czole i kłębami pary wzlatywał w powietrze. W oczach miał ogień i zawziętość. - Nie damy rady! Musimy się wydostać z okrążenia i uciekać!...
Starzec spojrzał na niego iskrzącymi oczyma, po czym rozejrzał się wokół, by rozeznać sytuację. Zaraz cofnął się do maga i, dysząc ciężko, potakująco kiwnął głową.
- ...Macie… taką moc… by nas stąd wyrwać? - wysapał grobowym głosem. - Sami nie damy rady... Jest ich zbyt wielu...
- Kiedy dam ci znać, zarządź odwrót. Ruszycie wszyscy na prawe skrzydło. Tam ich jest mniej, a my utorujemy drogę...
To rzekłszy, zeskoczył na ziemię, gdzie czekał Agenor i Iniel. Dziewczyna miała ręce całe we krwi - próbowała opatrywać rannych żołnierzy, ale nie miała w tym zbyt wielkiej wprawy. Była roztrzęsiona i przytłoczona całą sytuacją. Wyglądała na kompletnie zagubioną, jak małe dziecko, które w tłumie straci z oczu rodziców. Szorowała śniegiem zbroczone dłonie, które wyraźnie drżały. Sama nie wiedziała, czy z zimna, czy z emocji.
- Szybko, nie mamy czasu do stracenia - rzucił pospiesznie mag i poprowadził ich w stronę prawego skrzydła barykady.

Elored upadł na kolano, blokując kolejne potężne uderzenie ożywieńca. Od parowania ciosów ręce mu już drętwiały i czuł, że kolejnego mogą nie powstrzymać. Opadał z sił i pomimo kilku odniesionych zwycięstw, które dawały mu nadzieję i wolę do walki, teraz czuł nadchodzącą klęskę. Ile było możliwe, tyle osiągnął, ale teraz nadchodził czas nieuniknionej porażki. Coraz bardziej to do niego docierało i ogarniało go tym większe zwątpienie i bezsilność.
Jeszcze raz wzniósł miecz nad głowę, by spróbować powstrzymać nadchodzące uderzenie, chociaż wątpił, że mu się uda. Nie miał na to sił... Nie doczekał się go jednak. Zobaczył za to, jak kościej nagle rozsypuje się, a iskry jego oczu gasną, kiedy czaszkę rozłupało mu uderzenie od boku. Zaraz też poczuł, jak czyjaś dłoń łapie go za ramię i ciągnie w górę.
- Wstawaj! No, już…! - usłyszał głos Mendila, który znalazł się tuż przy nim. Miał krwawiącą szramę na czole, do której lepiły się jego długie włosy. Wyglądał przez to dość przerażająco, jakby miał strzaskaną głowę. - Nie rannyś? Wstawaj, bo cię łatwiej dosięgną…
Elored posłusznie podniósł się i stanął obok niego. Nogi mu drżały i uginały się, jakby zbyt długo biegł. Na sąsiednich saniach gorzała zacięta walka. Krasnolud pracował tam bez wytchnienia, rąbiąc toporem z nieludzką wręcz wytrwałością i siłą. Inni żołnierze stawali niezgorzej, uparcie odpierając nieumarłą nawałę. Walka trwała, co także i jemu dodało nieco otuchy. Nie mógł się teraz poddać - nie dla siebie, ale dla tych, którzy tu wciąż walczyli i mieli nadzieję... Z tą myślą mocniej ścisnął rękojeść miecza.
Nagle cała barykada zaczęła drżeć. Zerwał się dziwny wiatr, jakby próbujący odegnać od nich nieprzyjaciół. Zawył potępieńczo, omiatając kolejne szeregi kościanych wojowników i wzniósł w powietrze kurzawę śniegu. Zaraz po tym zatrzęsła się ziemia, jakby nadciągała rozpędzona ciężkozbrojna konnica. Nic takiego jednak się nie stało, ale Elored dostrzegł, jak śnieg u podnóża wiszącej skały za obozem zaczyna się podnosić i wypiętrzać. Począwszy od końca barykady, na całej długości skalnej ściany powoli wyrastał śnieżny wał, kotłujący się, niczym spieniona woda. Wyrósł niemal na wysokość człowieka, po czym runął całą swą długością na zastępy nieumarłych wojowników, jak nieokiełznana morska fala pchana sztormowym wichrem, albo jak lawina schodząca z gór z niepohamowaną siłą.
Szeregi szkieletów padały na ziemię pod jej naporem, niczym zboże podcięte ostrzem kosy. Pękały kości, łamały się żebra, kotłowały się w śnieżnej zawierusze kościane ciała, krusząc się o siebie nawzajem. Z głuchym dudnieniem śnieżnej fali zlewał się grzechot ich szczątków. W mgnieniu oka na przedpolu barykady zrobiło się niemal pusto.
- Odwrót! - zagrzmiał zachrypnięty głos setnika. - Do koni! Brać rannych i na koń! Odwrót! Natychmiast!
Skoczyli żołnierze i pospiesznie odsunęli sanie po prawej stronie barykady, by otworzyć przejście. Kto mógł, chwytał pod ramiona tego, który sam nie był w stanie iść. Niektórzy łapali w pośpiechu jakieś juki z żywnością i pomagali prowadzić rannych. Biegli wzdłuż wiszącej skały, gdzie przed chwilą wezbrała magiczna fala. Od koni dzieliło ich kilkadziesiąt kroków, gdzie za załomem skalnym uwiązane były do drzew. Na szczęście zwierzęta były osiodłane, jako że jeszcze tej nocy mieli wyruszać w dalszą drogę. W pośpiechu zaczęli sadzać rannych na siodłach. Ci, którzy nie mogli się utrzymać o własnych siłach, przerzucani byli przez grzbiety, byle tylko mieli szansę uciec nieumarłej hordzie.
Zaraz podniosły się krzyki oznajmiające, iż ożywieńcy już ruszyli ich śladem. Po chwili pierwsze kościane sylwetki zaczęły wylewać się zza skały. Ci, którzy już byli w siodłach ruszyli do walki, aby dać czas pozostałym. W panującym mroku trudno było rozeznać się w sytuacji, panowało niemałe zamieszanie. Znów rozbrzmiały odgłosy walki.
Amnor doskoczył do Iniel, która zdawała się być kompletnie zagubiona w tym zgiełku. Przytrzymał jej konia i pomógł wsiąść na siodło.
- Jedź! Uciekaj stąd - rzucił z wyczuwalną troską w głosie. - Zaczekaj na nas w bezpiecznej odległości. Wkrótce także ruszymy… Jedź!...
Klepnął zwierzę po zadzie, aby je popędzić, a sam dobył miecza i pospiesznie wskoczył na konia, zwracając go w kierunku nieprzyjaciela. Dziewczyna, jakby w odrętwieniu, posłusznie ruszyła w stronę czarnej ściany lasu.
Okolicę rozświetlił blask kostura Daemara, odsłaniając przed ich oczyma napływającą falę kościejów, którzy, wygrzebawszy się ze śnieżnego kotła, natychmiast ich doszli. Grupa Ankhaliończyków próbowała spowolnić ich napływ, rąbiąc zawzięcie z końskich grzbietów, ale była to walka beznadziejna.
Widząc to, Agenor wzniósł w górę ręce i machnął szeroko kosturem, szepcząc niezrozumiałe słowa. Śnieg pod stopami kościejów eksplodował i wystrzelił w górę, błyskawicznie zmieniając się w gęste i lepkie obłoki pary, które zaczęły wirować wokół nich. Siedzący na koniu mag wodził w powietrzu laską, jakby kreślił olbrzymie litery, nieprzerwanie szepcząc słowa mocy. W ciągu kilku uderzeń serca szkielety zaczęły ociekać szybko marznącą wodą. Okrywały się lśniącą powłoką, jak kokonem. Z żeber i wzniesionych ramion, zaczynały zwisać długie sople. Kryształowe nawisy ciążyły na czaszkach i kościanych dłoniach, unieruchamiały stawy, przykuwały do ziemi martwe stopy. Lód spowijał ich coraz grubszą warstwą, powstrzymując od dalszej walki.
- ...To ci dopiero zmarzlina! - parsknął Thurgon z podziwem, gramoląc się do Daemara na koński grzbiet.
- Na koń! Zebrać się! Do szyku!... - wykrzykiwał komendy Rendal, próbujący okiełznać panujący zamęt. Kilku żołnierzy rozbijało mieczami czerepy unieruchomionych trupiaków, inni mocowali się z rannymi, i nieprzytomnymi, których nie sposób było usadzić w siodle, jeszcze inni chwytali spłoszone konie. - Żwawo! Wycofujemy się!...
Elored dosiadł konia i zachwiał się. Omal nie runął na ziemię. Był okrutnie zmęczony. Ogarniała go obojętność i niemoc. Nie czuł już dłoni dzierżącej miecz, nie miał też siły go wznieść. Myślał już tylko o tym, aby ten koszmar dobiegł końca. Nie ważne jakiego, ale żeby było już po wszystkim...
Nim udało się opanować sytuację, natarły na nich kolejne szeregi nieumarłych, których nie dosięgła moc Agenora. Natychmiast rzucili się do wściekłego ataku, rozpruwając boki koniom, tnąc zaskoczonych żołnierzy po udach i próbując zrzucać ich z siodeł.
- Do mnie! Odwrót! - krzyczał setnik rozpaczliwie, ale jego głos zagłuszały ryki ranionych zwierząt i ludzi, oraz upiorny chrzęst kości.
Zbierający się szyk Ankhaliończyków został rozbity i rozproszony. Rozpoczęła się bezładna ucieczka i zupełny chaos. Światło błyskawicy raz i drugi przecięło powietrze, rażąc pojedyncze szkielety, co nie miało już jednak większego znaczenia. Wciąż nie milkły dźwięki stali uderzającej o stal, chociaż stawały się coraz rzadsze, sporadyczne. Bitwa była skończona, trwała teraz rozpaczliwa walka o przetrwanie. Konie rozpierzchły się w różnych kierunkach, niosąc swych jeźdźców daleko od pola walki. Nawała kościejów puściła się pędem za najliczniejszą grupą, która poszła w galop w kierunku rozległej równiny, ciągnącej się aż po utopiony w mroku horyzont. Wysoko na czarnym niebie kłębiły się złowrogo szkarłatne i zielonkawe smugi, przyglądające się z zimną obojętnością dramatycznej pogoni.

*   *   *
E M P I R E W I L L R I S E !...
ODPOWIEDZ